Sobota rano, wstajemy z budzikiem o 5:45. Za oknem dosyć szybko robi się jasno. Do kropki znaczącej początek MSB dzieli nas około 2km. Ustaliliśmy, że wyścig startujemy o 7:00. Nasi rywale – Marcin i Maciek – są bardzo pewni siebie, u mnie z tym gorzej. Ciągle mocno kaszlę, przez co w głowie pojawiają się znaki zapytania – czy organizm wytrzyma?
Pakujemy rzeczy, pijemy kawę i w miłej atmosferze szykujemy się do wyjścia. Powoli czuję oznaki pobudzenia na zbliżający się wyścig. Spokojnym marszem idziemy w kierunku startu. Tam musimy czekać na spóźnionych rywali. Strzelamy kilka fotek i nagrywamy filmiki – no i pora ruszać! Jest 7:25.

Pogoda jest świetna – około 10 stopni bez mocnego wiatru. Szlak od początku rozpoczyna się mocnym podejściem dlatego decydujemy się zrzucić warstwy docieplające i lecimy na krótko. Już pierwsze podejście jest na tyle wymagające, że szybko zostawiamy chłopaków z tyłu, ci wpychają swoje maszyny.
Szlak po paruset metrach wpada w las. Kilometry uciekają jeden za drugim, a my cieszymy się z otaczającej nas wiosennej aury, od czasu do czasu zastanawiając się kto wygra tę rywalizację. Tempo jest mocne, a zarazem niezbyt wymagające. Mijamy kolejne szczyty i zbiegamy do zapory w Porąbce. Zakładamy, że jeżeli chłopaki będą mocno ugrywać na zjazdach, to właśnie w tym miejscu nas wyprzedzą. Od czasu do czasu oglądamy się za siebie – ich jednak nie widać. Podchodzimy długim i dosyć mozolnym podejściem na górę Żar. Pogoda zaczyna się zmieniać, pojawia się wiatr i znacznie spada temperatura. Na szycie jesteśmy przed 10 i restauracja jest jeszcze zamknięta. Trudno, kawę wypijemy potem. Obiegamy zbiornik elektrowni i kierujemy się na wchód, w stronę Kocierza i dalej Potrójnej i Leskowca.

Spadek temperatury skutkuje pojawieniem się kaszlu. Reaguję dosyć szybko zakładając buff, a potem lekką bluzę – to znacznie poprawia komfort. Ciągle poruszamy się szybko – dużo szybciej niż zakładałem nawet w optymistycznych wariantach. Mijamy hotel Kocierz, gdzie smakowicie pachnie kotletem schabowym i dobiegamy do Potrójnej. Ten kawałek szlaku znam dosyć dobrze, zarówno z biegania jak i roweru. To dodaje mi motywacji, Krzemo natomiast działa jak maszyna. Jest w fantastycznej formie. Mijamy szczyt Leskowca i wpadamy do schroniska. Tam zamawiamy żurek i espresso. Uzupełniamy wodę i po około 20 minutach wracamy na szlak. Chłopaków ciągle nie widać, jest szansa, że ominęli schronisko i nas wyprzedzili – jednak ten wariant wydaje się mało prawdopodobny.
Zbiegamy do Krzeszowa, a następnie asfaltowym odcinkiem kierujemy się z powrotem do lasu. Tutaj czeka nas strome i wymagające podejście na Żurawinicę. Zaczynam współczuć chłopakom tego wypychu. Dosyć ciekawym odcinkiem leśnym lecimy dalej w stronę Zembrzyc. Morale są wysokie, a tempo nie spada. Jeżeli nie pojawi się żaden kryzys to do Myślenic powinniśmy dobiec koło 21. Na tym odcinku dosyć dobrze widać Babią Górę, ciągle pokrytą śniegiem.

W Zemborzycach, w sklepie uzupełniamy wodę, pijemy colę zero i zjadamy paczkę kabanosów. Wszystko zajmuje nie więcej jak 10 minut. Ruszamy kolejnym, długim asfaltowym odcinkiem do góry. Zaliczamy kolejne przeloty przez las i kolejne odcinki po asfalcie. Tutaj pojawia się u mnie pierwszy kryzys. Trzeba przetrwać – do znanych mi terenów “Beskidu Myślenickiego” już bardzo blisko. W Palczy u bardzo miłego gospodarza uzupełniamy kończącą się wodę i ruszamy na ostatni dzisiaj dłuższy odcinek w kierunku Myślenic.

Pogoda się załamuje. Pojawia się lodowaty, silny wiatr i opady śniegu oraz gradu! Kwiecień, plecień. Zakładamy kolejne warstwy i próbujemy utrzymać bardzo dobre tempo. Mijamy Babicę i po dobrze mi znanych błotach lecimy w kierunku miasta, trzeba uważać gdyż jest ślisko. Zapada zmrok – Krzemo wyciąga czołówkę, a ja pożyczam od niego Olighta – nie chcę marnować czasu na odpakowywanie plecaka. Ten odcinek zaczyna się dłużyć – zmęczenie robi swoje. Wreszcie pojawiają się kapliczki i wyjście na polane z której dobrze widać już światła miejskich latarni. Na rynku miejskim wpadamy do żabki gdzie spędzamy około 30 minut na jedzeniu i uzupełnieniu zapasów. Ze sklepu wychodzimy przed 21, co jest fantastycznym wynikiem. Teraz czeka nas już jedynie 4km podejścia pod Uklejną, a potem jakieś 100m w dół do znanej już mi wiaty gdzie zaplanowaliśmy nocleg. Podejście jest wymagające, a zmęczenie wcale nie ułatwia. Na miejsce biwaku docieramy po około 50 minutach. Szybko wskakujemy w suche ubrania. Temperatura spadła już poniżej zera. Bez ruchu bardzo szybko się wychładzamy. Rozkładamy rzeczy potrzebne do spania, wyciągamy ogrzewacze i pakujemy się w śpiwory, zastanawiając się jak idzie naszym rywalom. Ci pojawiają się po koło dwóch godzinach. Zmęczeni podobnie jak my – ich pewność siebie mocno przygasła. Wydaje się że pogodzili się z porażką.
Podsumowując dzień, pokonaliśmy dzisiaj około 96km i 3700m przewyższeń – zajęło nam to 14.5h (brutto), zważywszy na ciężar ekwipunku i zdrowie uważam za rewelacyjny wynik. Zasypiam opatulony w śpiwór i bivy, myśląc o kolejnym dniu wyzwania. Zapowiada się prawdziwie zimowa aura.