GSB – dzień 7 – Beskid Śląski

4 października 2024

Wstaję z budzikiem o 4:30, zbieram się szybciukto, żeby o 5:00 wybiec na szlak. Zostało mi 16km/-1000m zbiegu do Węgirskiej Górki, żeby „zamknąć” Beskid Żywiecki. Bardzio gęsta mgła ogranicza widoczność do dosłownie 2m, średnio nawet widać co jest pod nogami, o jakimkolwiek bieganiu nie ma nawet mowy. Chyba nigdy jeszcze nie wędrowałem w takich warukach. Hale Rysiankę, Pawlusią i Wiperską idę tylko i w wyłącznie „na tracka”, cieszę się, że znam trasę – inaczej mocno bym się stresował. Po zejściu do lasu mgła nieznacznie ustępuje, ale na tyle, że da się biec. Na Orlenie w Węgierskiej Górce jestem około 7:20. Został już tylko Beskid Śląski. Dwa razy hotdog, duża kawa i wyruszam dalej.

Podejście na Magurkę Wiślańską (1140m n.p.m.)

Od rana, na cały dzień progonzowane były opady deszczu. Tym razem prognoza 100% trafna, zaczęło padać jeszcze jak zbiegałem z Rysianki, kurtka przecideszczowa towarzyszy mi od samego rana. Żwawo podchodzę na Baranią Górę, po drodze mylę szlak i w efekcie dodaję sobię 2km. Nie psuje mi to jednka humoru, bo już pachnie metą. Ostatni raz byłem tu w grudniu 2023, było pełno śniegu, mocno wiało, ale widoki były przecudne – dziś mglisto i pada. Na Baraniej Górze wieje jak diabli, kaptur kurtki trzpocze mi tak, że ciężko zebrać myśli. A ponoć to Babia Góra jest królową niepogody… nie tym razem. Szybka fotka i zbiegam do Schroniska PTTK na polanie Przysłop pod Baranią Górą (900m n.p.m.). Jem podwójną jajecznicę na podwójnym boczku i piję podwójne espresso. Jeszcze tylko uzupełniam wodę i czas w dalszą drogę.

Szybko dobiegam do Stecówki, zostało lekko ponad 30km. Odcinek Stecówka – Szarcula to jeden z najabrdziej bagnistych fragemntów GSB, biją go chyba tylko bagna koło Bartnego w Beskidzie Niskim (w tym roku wybitnie suche). Brodzę po kostki w błocie, śmejąc się w myślach, bo przecież równolegle, dosłownie 200m obok, leci droga asfaltowa, która omija wszystkie te bagniska. No ale nie ma przebacz, slzak to szlak. Na Przełęczy Kubalonka (761m n.p.m.) zdzawniam się z Młodym, już biegnie w moim kierunku.

Bagna między Stecówką a Szarculą

Szybkie podejście na Stożek Wielki (978m n.p.m.) i teraz dla odmiany biegnę wzdłuż czeskiej Granicy (były już ukraińska i słowacka). Po drodze na sczyt na chwilkę zatrzymuje się w Schronisku PTTK na Stożku (957 m n.p.m), żeby przybić pieczątkę w książeczce GOT PTTK i biegnę na spotkanie Młodemu, który jest już tuż tuż.

Gdzieś na podejściu na Stożek

Piotr

Waldi podrzucił mnie do Ustronia. Po wyjściu z auta łykam profilaktycznie ibu i zaczynam podejście pod Czantorię. Serce rwie się żeby od razu podbiegać. Ciało przed półtorej dnia trochę odpoczęło, więc może i udałoby mi się to – jednak studzę emocje. Muszę oszczędzać nogę jak to tylko możliwe. Poruszam się jednak szybko bo chcę w jak najkrótszym czasie spotkać się z bratem. Podejście pod Czantorię nie należy do zbyt przyjemnych. Stromo i wszędzie klasyczne beskidzkie błoto – tutaj dodatkowo przysypane mokrymi liśćmi. Dobijam do szczytu i kieruję się w stronę Stożka. Z Krzesimirem spotykamy się gdzieś w połowie pomiędzy schroniskami na Soszowie i Stożku. W głowie eksplozja emocji – znowu poczucie bycia na szlaku, szczęście z możliwości biegania i przekraczania siebie. Z drugiej strony mocne poczucie smutku że przecież utraciłem taką część tych przeżyć, że Krzemo musiał lecieć sam, że noga zaraz znowu może powiedzieć dosyć!

Cali mokrzy od mocno padającego na grani deszczu wpadamy do schroniska na Soszowie. Tutaj pozwalamy sobie na Pierwszą Pomoc od Pinty – przecież już czuć w powietrzu zapach mety. Profilaktycznie biorę jeszcze raz ibu400 i w dobrych nastrojach wybiegamy w stronę Czantorii. Tempo jest całkiem niezłe – staram się prowadzić żeby odciążyć przemęczonego brata.

Wielka Czantoria, 995m n.p.m.

Wybiegamy na szczyt i kierujemy się w dół. Tutaj zaczynają się schody. Zbieg jest bardzo śliski, a ból w nodze też zaczyna się odzywać – zmuszając mnie do przystanków od czasu do czasu. Krzemo też jest już bardzo zmęczony. Po dłuższym czasie zbiegamy do Ustronia, żeby po przekroczeniu Wisły z powrotem uderzyć do góry, na ostatni szczyt szlaku – Równicę (885m n.p.m). Podchodzi się łatwiej niż schodzi ale od tego momentu ból nie odpuszcza, a niestety tylko się nasila. Dobiegamy do schroniska, gdzie robimy krótką przerwę w cieple na wyjęcie czołówek i złapanie pieczątki do książeczki PTTK. Wybiegamy z powrotem, ostatni już raz na trasę. Emocje rosną wraz z upływającymi metrami.

Zejście z Czantorii

Nie myślimy już o padającym deszczu ale o kropce czekającej nas za dworcem PKP, gdzie znajduje się koniec trasy. Wydaje się, że zbiegamy dosyć szybko po łatwej drodze technicznej prowadzącej przez las i wpadamy do miasteczka. Noga ogłasza stan krytyczny i zaczyna strajkować. Muszę usiąść na chwilę jakieś 200m przed końcem bo nie jestem w stanie już iść. Tak blisko, a zarazem tak daleko – odsuwam od siebie zdrowy rozsądek mający jasne zdanie na temat sensowności dzisiejszej aktywności i kuśtykając poruszam się w stronę końca. Czekamy jeszcze na przejeździe kolejowym na otwarcie szlabanów… I wreszcie widzimy, schowaną za samochodami tablicę z tak upragnioną czerwoną kropką na białym tle. Strzelamy sobie fotki. Prostuje się do niej tyle ile mogę starając się ukryć grymas bólu. Krzemo jest przeszczęśliwy – wystrzał adrenaliny i endorfin przykrywa na chwilę zmęczenie. GSB zrobione!

Dzień 7: 70km +2436/3347m

Razem: 526km +22799/22751m 158h42min


Opublikowano

w

przez