2 października 2024
Gorce. Moje ukochane góry. To tutaj pierwszy raz pobiegłem trail/ultra. To tutaj przyjeżdżam najczęściej na trening biegowy czy też rower. Miejsce, które jest dla mnie kwintesencją gór. Pasmo które kocham. Czuję się tutaj jak w domu…
Na dzisiaj mamy zaplanowane dobiegnięcie do Jordanowa. W zasadzie to czekają nas dwa większe podejścia – na Lubań (1225 m n.p.m.) i Turbacz (1310 m n.p.m.). Oba przebyte wielokrotnie. Nie do przecenienia jest znajomość terenu po którym się biegnie, szczególnie przy takim zmęczeniu. Wychodzimy o 7:15, za to po ciepłym śniadaniu i ruszamy od razu do góry asfaltową drogą. Z góry pięknie widać panoramę miasta, z charakterystyczną budowlą kościoła. Idąc pod górę robi nam się ciepło, więc zdejmujemy po jednej warstwie ubrań. Około południa, zapowiadany jest deszcz – idziemy czołowo na front.
Podchodzimy do góry, a ja czuję że coś jest nie tak. W prawej nodze, tuż nad kolanem odzywa się ból – taki sam jak wczoraj. Wcześniej nie zwracałem na niego uwagi bo przy tym dystansie to wszystko boli. Dzisiaj jednak przeszkadza w poruszaniu się. Biorę ibu400 i lecimy dalej, niestety niezbyt dużo to pomaga. Boli głównie przy biegu i zejściach. Mam nadzieję, że szybko minie ponieważ tempo gwałtownie spada. Zamykam się w sobie i walcząc z dolegliwością dochodzimy na Lubań. Tam uzupełniam wodę, natomiast Krzemo odpoczywa przy palącym się ognisku (dwóch chłopaków biwakowało pod szczytem). Ruszamy dalej ubrani w kurtki gdyż zrywa się wiatr zapowiadający deszcz. Jest źle. Nie mogę biec, noga zaczyna boleć nawet przy chodzie. Zaciskam zęby i ciągnę tyle na ile pozwala lewa czwórka. Biorę drugie ibu, jednak efektu nie ma. Tuż przed Przełęczą Knurowską, staram się rozciągnąć mięsień – bez jakiegokolwiek efektu. Przy schodzeniu czuję bardzo niepokojące uczucie rwania tuż nad kolanem. Krzemo patrzy na mnie z niepokojem, a ja już wiem, że nic z tego nie będzie. Muszę odpuścić. Walczyłem ile mogłem jednak teraz nie mogę już się poruszać. Organizuję transport i z przygodami wracam do domu. Towarzyszy mi fatalny humor i ogromna złość. Jestem obrażony na cały świat. Przecież wszystko szło tak dobrze. Kontuzja pojawiła się znikąd tak nagle… czuję ogromną pustkę i nie wiem co z tym zrobić.
Krzesim:
No tak, wyglądało to niepokojąco już dużo wcześniej. Odcinek od Lubania na przełęcz Kunrowską jest bardzo biegowy, natomiast Młody szedł to cały czas… a ja tylko zerkałem na zegarek i sprawdzałęm jak ETA opóźnia się coraz bardziej i bardziej. Niepokoiło mnie to w dwójnasób – pierwszy oczywsity – co z nogą brata. Ale też drugi – chłodna kalkulacja – jak Młody zejdzie z trasy, to odcinek od Rabki do Jordanowa będę pokonywał sam, prawdopodobnie po zmroku, nigdy tam nie byłem, a czytałem, że jest dosyć kiepsko oznakowany (i rzeczywiście tak było).
Jesteśmy na Przełęczy Knurowskiej. Deszcz, który był w prognozach i ktróy widzieliśmy na horyzoncie na Lubaniu, dopadła nas już gdzieś po drodze na przełęcz. Młody decyduje, że kończy, ja kontynuuję sam. Ustalamy jeszcze, że zdzwonimy się wieczorem i po ocenie sytuacji „na chłodno” zapadnie decyzja o ewentualnym powrocie na trasę.
Kolejny raz sprawdzam ETA, Garmin prognozuje dotarcie do Jordanowa przed 22:00. Nieakceptowalne. Odcinek z Przełęczy Knurowskiej do Schroniska pod Turbaczem to około 8.5km/+517m – średnio 5%. Zrzucam kurtkę i decyduję się na bieg, nawet pod góre. Chcę za wszelką cenę nadrobić czas. Nawet nie wiem kiedy znalazłem się w Gorczańskim Parku Narodowym, szybko osiągam Kiczorę (1282m n.p.m.) i już rzut beretem do schroniska.
Przebiegam przez Halę Długą (przy dobrej pogodzie rozciąga się stąd fenomenalna panorama na Tarty, ale dziś góry spowite są mgłą) i melduję się w Schronisku PTTK na Turbaczu (1283 m n.p.m.). Zamawiam: bigos, żurek, herbatę i kawę. Jem w pośpiechu, uzupełniam bidony i wybiegam na Turbacz. Deszcz ustaje zanim docieram do szczytu. Mgły „schodzą” niżej w doliny i pojawia się kapitalna inwersja.
Ze sczytu Turbacza do Rabki jest około 15km i prawie -1000m, trasa jest błotnista lecz bardzo biegowa… a więc biegnę, nawet szybko. Z każdym kilometrem Garmin podaje coraz lepsze ETA, więc morale rośnie. Wbiegam do lasu, klimat jest fantastyczny – mgliście, wilgotno, ale trochę zaczarowanie. W Rabce zachaczam szybo o Żabkę ;), na wylocie z miasteczka wyjmuję jeszcze czołówkę i wybiegam na ostatni odcinek tego dnia.
Trasa Rabka – Jordanów, to 16km/+356m – po drodze dwa niewielkie „garby”, więc teoretycznie powinno pójść szybko. Wiem, że przed zmrokiem nie wyrobie się na pewno, ale sporo nadrobiłem i na 20:00 powinno się udać. Jedyne obawy, to kompletny brak znajomości tych terenów i dwie wsie po drodze (a więc potencjalne psy).
Pierwszy „garb”, Zbójecka Góra – 643m n.p.m., to droga przez pastwiska. Mocno podobne do szlaków w Beskidzie Niskim. Bardzo mało czerwono-białych oznaczeń – dużo posiłkuję się trackiem. Przebiegem przez stado krówek z wolnego wybiegu, a zaraz później pod drogą ekspresową S7, czyli Zakopianką. Zbiegam do wsi, pogonił mnie tylko jeden nieduży piesek, więc jest dobrze.
Drugi „garb”, to przez zdecydowaną większość czasu odcinek asfalowy, więc biegnę jeszcze szybciej. Mijam kolejną wieś – Wysoką. Tutaj łapie mnie zmrok. Wbiegam do lasu… i w lesie spotykam piechura, który oczywiście zmierza do Wołosatego. Szlak biegnie cały czas w dół i wyprowadza mnie już na przedmieścia Jordanowa. Ostatni fragement to pobocze dosyć ruchliwej drogi. Dziękuję w duchu, że mam czerwoną, mrugającą lampę na plecach.
Jestem w Jordanowie, Gorce „zaliczone”. Jeszcze tylko znaleść nocleg, który ma być na rynku – bezpośrennio przy GSB. Przybiegam na miejsce, a tam… galeria handlowa. Dzwonię na numer z rezerwacji i słyszę:
– Siłownia Fitness Paradise, słucham
– Eeeeee, ja w sprawie noclegu…?
– Pan Siatka?
– Tak
– Dobry wieczór, pokój na pana czeka, zapraszam
Okazało się, że właściciel siłowni, ma pokoje na wynajem w na poddaszu galerii handlowej. Cóż, nie przyjechałem tutaj na wakacje, więc to gdzie znajduje się nocleg, jest mi w zasadzie bez różnicy.
Dzień 5: 63km +1976/1898m
Razem: 377km +13770/13993m