Pieniny Ultra-Trail 2025: Spiski Wędrowiec

Pieniny Ultra-Trail (dawniej Biegi w Szczawnicy) to jeden ze starszych i chyba największy festiwal biegów górskich w Polsce, a moim skromnym zdaniem, na pewno najlepiej zorganizowany.

Od kilku lat, na stałe wpisał się w nasz biegowy kalendarz. Zawsze z Piotrem wybieraliśmy dystans „Niepokorny Mnich” – najdłuższą i najciekawszą trasę festiwalu, biegnącą nie tylko przez Pieniny, ale również Gorce i Beskid Sądecki. Tak, miało być i w tym roku, ale organizator zaskoczył nas nowością, wprowadzając jeszcze dłuższy dystans o nazwie „Spiski Wędrowiec”.

Takiej przyjemności nie mogliśmy sobie odmówić. Trasa niemal do połowy, to całkowita nowość. Start z zapory w Czorsztynie, następnie 44-kilometrowa pętla po polskim Spiszu, powrót nad Jezioro Czorsztyńskie i przez kilkukilometrowy odcinek GSB granią Gorców, przez Lubań, dołączenie do znanej już trasy Niepokornego Mnicha na Średnim Groniu. Sumarycznie, 134 kilometry i do tego około +6150m przewyższeń.

Zapisaliśmy się ze sporym wyprzedzeniem, aczkolwiek ilość chętnych na nasz dystans nie była powalająca (miejsca na dystanse do 44km zazwyczaj sprzedają się wszystkie). Termin festiwalu w 2025, to 25-27 kwietnia. Plany, planami, a życie, życiem i niestety Piotrkowi wypada w tym terminie wesele, będę biegł sam.

Do Szczawnicy jadę z Walidm (tatą) i meldujemy się na miejscu w piątek około 14:00. Wizyta w biurze zawodów, odbiór pakietu, chwila na zwiedzanie expo, ale bez ociągania się – wszakże start jest o 20:00, a autobusy do Czorsztyna wyjeżdżają z biura zawodów o 18:50.

Prognoza pogody nie napawa optymizmem, wszelkie znaki na niebie i ziemi wskazują, że będzie padać praktycznie całą noc. Ma być jednak dosyć ciepło (w dolinie w najchłodniejszym monecie nocy ok. 4 stopnie), więc decyduję się biec w krótkich spodniach i cienkiej bluzie z kapturem. Do plecaka wrzucam t-shirt, buff, rękawiczki i kurtkę przeciwdeszczową. Sprawdzam latarkę, dorzucam zapasową baterię. Pakuję „świeże” ciuchy na przepak i udaje mi się jeszcze zdrzemnąć około 45minut. Do biura zawodów idę z Waldim. Nadaję worek z przepakiem, oddaję tacie płaszcz przeciwdeszczowy i wsiadam do autobusu. Znowu udaje mi się lekko zdrzemnąć w trakcie jazdy i na zaporze w Czorsztynie jesteśmy około 19:40.

Spisz

Startujemy, z opóźnieniem, o 20:17, z zapory w Czorsztynie (540m n.p.m.). Prognozy niestety sprawdzają się w 100% i deszcz towarzyszy nam od samego początku biegu. Pierwsze kilometry, to tak na prawdę rozgrzewka, brak większych przewyższeń, za to w ramach urozmaicenia, trzeba kilkukrotnie przebrodzić potoki: Kacwiński i Bałyże, w jednym miejscu woda sięga mi do kolan. Po około 14km, w miejscowości Kacwin (550m n.p.m.), zaliczam pierwszy „checkpoint”, uzupełniam wodę, jeszcze nic nie jem i biegnę dalej.

Na „otwartych”, przelotowych odcinkach dosyć mocno wieje i zaczyna się robić zimno – ubieram więc t-shirt i kurtkę przeciwdeszczową, którą trzymałem schowaną i suchą aż do tej pory i biegnę dalej, komfort termiczny od razu wzrasta. Ilość błota, o którą obawiałem się od samego początku, niebezpiecznie zaczyna wzrastać, miejscami nawet na Łemkowynie go tyle nie było, a wiadomo – błoto na ŁUT jest już niemal legendarne. Gdzieś po drodze zaliczam pierwszą wywrotkę, i ląduję w błocie – przynajmniej jest amortyzacja upadku ;). Niedługo później melduję się w drugim punkcie odżywczym, zlokalizowanym na 32km w miejscowości Łapsze Wyżne (665m n.p.m.). Znowu uzupełniam picie i tym razem wrzucam coś na ząb.

Podejście na górę Żar (883m n.p.m., nie mylić z Żarem w Beskidzie Małym), z powodu stromizny, ale przede wszystkim ilości błota, to dwa kroki do góry i jeden w dół… nie wiem jak bez kijów trekkingowych, ktoś w ogóle byłby w stanie się wspiąć na szczyt. Jest to tak na prawdę jedyne podejście na minionym odcinku trasy, które zapada mi w pamięć. Zaraz za szczytem zaczyna się kilkukilometrowy zbieg i znowu zjawiam się nad Jeziorem Czorsztyńskim. Kolejne kilka kilometrów to całkowicie płaski odcinek drogą rowerową wzdłuż jeziora. Sporo tu nadrabiam, trzymam spokojne tempo ok. 5:20min/km – nie chcę przedobrzyć, pozostało w końcu jeszcze 90km do końca, mimo to wyprzedzam kilku zawodników. Gdzieś na tym odcinku w końcu przestaje padać deszcz, który towarzyszył nam od startu. Przekraczam most na Dunajcu i zaczynam długie, asfaltowe podejście do trzeciego punktu odżywczego w miejscowości Huba (725m n.p.m., 50km trasy). W punkcie zabawiam dosłownie chwilkę – picie, kabanosy i czas ruszać w Gorce.

Gorce

„Gorczański” odcinek Spiskiego Wędrowca jest stosunkowo krótki – to tylko 18km pomiędzy punktami odżywczymi Huba – Tylmanowa. Nie oznacza to bynajmniej, że jest łatwo – przypada on na tzw. „godzinę wilka”, do wschodu niedaleko, a nieprzespana noc daje się we znaki i robię się senny. Szlak zaczyna się dosyć prostym podejściem na grań, gdzie na szczycie Kotelnica (946m n.p.m.) wchodzimy na Główny Szlak Beskidzki. Na grani, pomimo lasu wieje, a góry zasnuwa gęsta mgła – trzeba bardzo uważać pod nogi, bo widać kiepsko, dosłownie na kilka metrów. Przełączam światło czołówki ze skupionego w rozproszony i biegnę dalej. Ten fragment szlaku znam doskonale, byłem tu wielokrotnie, więc pomimo mgły posuwam się w miarę szybko. Wyprzedzam trzech, może czterech biegaczy.

Finalne podejście na Lubań (1211m n.p.m.) jest trochę bardziej wymagające. Na szczycie bardzo mocno wieje, a wilgoć potęguje uczucie chłodu, więc szybko zbiegam w dół, aby za chwile wbiec na trasę „Niepokornego Mnicha”. Na Średnim Groniu (1211m n.p.m.) witają mnie światła czołówek zawodników z dystansu 96km i zaczynamy wspólny zbieg do Tylmanowej. Fragment ten, uważam za zdecydowanie niemniej przyjemny z całego biegu, gdyż po początkowym fragmencie po kamieniach, nawierzchnia zamienia się w błotnisto-glinistą maź i taką pozostaje aż do samego dna doliny. Po drodze zaczyna się wschód słońca, a ja wywracam się po raz drugi, miękko lądując tyłkiem w błocie.

Przepak dla zawodników Spiskiego Wędrowca zlokalizowany jest dokładnie w połowie trasy – na 67km – w Tylmanowej (380m n.p.m.). Wielkie brawa dla organizatora za lokalizację na sali gimnastycznej w szkole. Możliwość przebrania się w cieple, siedząc na ławce, a nie na ziemi, a przede wszystkim suche ubranie i czyste buty doskonale wpływają na moje morale. Znowu uzupełniam zapasy, wyruszam z przepaku około 5:50 i wbiegam w Beskid Sądecki.

Beskid Sądecki

Z Tylmanowej trasa prowadzi na Przehybę, po drodze zaliczając dwa mniejsze szczyty: Jaworzynę (936m n.p.m.) oraz Dzwonkówkę (982m n.p.m.), po każdym każąc zbiegać na przełączki o 200m niższe. Podczas ostatecznego podejścia na szczyt Przehyby, mijają mnie najszybsi zawodnicy z dystansu „Wielka Prehyba”, którego trasa, jak również trasa „Dzikiego Gronia” na Dzwonkówce łączą się z moją. Niesamowite jest patrzeć jak oni to podbiegają. Pod Schroniskiem PTTK na Przehybie (1150m n.p.m.) jest następny punkt kontrolny, gdzie po raz kolejny uzupełniam picie. Na szczycie jest bardzo zimo, więc tym razem jeden bidon napełniam ciepłą herbatą.

Niedaleko za schroniskiem trasy znowu się rozdzielają, „Wielka Prehyba” w kierunku Radziejowej, pozostałe trasy w dół – do Rytra. Zbieg do Rytra to w głównej mierze pogrążony we mgle las, bardzo klimatyczny odcinek. Zbiegam szybko i przyjemnie. Dopiero sama końcówka to znowu mocno błotnisty fragment, gdzie trzeba bardzo uważać, żeby nie zjechać na tyłku. Na szczęście ten odcinek jest dosyć krótki i szybko mija. Wbiegam na drogę gospodarczą, która prowadzi mnie bezpośrednio do ośrodka Ryter-Ski (414m n.p.m., 92km), gdzie znajduje się punkt kontrolny. Po raz kolejny: woda, izotonik, kabanosy, oscypek i zbiegam drogą do miasteczka.

Zaraz za Prehybą opuściliśmy pasmo Radziejowej, tylko po to, żeby teraz wspinać się na nie znowu. Z Rytra (350m n.p.m.) znowu trasa prowadzi po GSB, tym razem na Niemcową (1001m n.p.m.). Na szczycie odbijamy w lewo (na południowy wschód) i zbiegamy mocno technicznym odcinkiem, szlakiem kuriersko-przerzutowym, do wsi Kosarzyska. W Kosarzyskach jest kolejny „checkpoint” (105km), jedyny na trasie całego wyścigu, gdzie nie ma nic poza wodą, którą oczywiście uzupełniam.

Już na tym technicznym zbiegu do wsi zacząłem mocno odczuwać trudny dzisiejszego dnia. Nogi, które do tej pory pracowały bez zarzutów zaczynają boleć. Szczególnie odczuwalny zaczyna być ból w „czwórkach”. Owy ból, znacząco spowalnia wspinaczkę na następny szczyt na trasie – Eliaszówkę (1023m n.p.m.). Z nostalgią wspominam „Niepokornego Mnicha” 2024, gdzie właśnie na tym podejściu wyprzedziłem chyba najwięcej osób. Cóż, nikt nie mówił, że będzie łatwo do końca – a prawdziwe ultra nieodłącznie wiąże się z bólem i kryzysami. Zaciskam zęby i napieram dalej, odliczając kilometry do Przełęczy Obidza.

W Bacówce na Obidzy (931m n.p.m.), na 120km trasy, w przedostatnim punkcie odżywczym pierwszy raz na trasie sięgam po węgle. Zjadam kilka ciastek, popijając je coca-colą. Uzupełniam bidony do pełna, mając nadzieję, że na ostatnie 14km wystarczy i nie będę musiał się już więcej zatrzymywać. Teraz zaczyna się chyba najbardziej malowniczy odcinek całej trasy. Czekają mnie rozległe panoramy 360. Na Obidzy dołączają do nas chyba wszystkie pozostałe dystanse festiwalu i od tej pory biegniemy wszyscy razem, więc ilość biegaczy na trasie znacząco wzrasta. Szybko pokonuję, w większości zbiegając odcinek Obidza – przełęcz Rozdziele (803m n.p.m.) i żegnam się z Beskidem Sądeckim.

Małe Pieniny

Ostatnie pasmo górskie na trasie biegu, i zarazem najkrótszy, około 14-kilometrowy, odcinek wyścigu – Małe Pieniny. Nie ma już żadnych długich podejść, jest natomiast sporo technicznych fragmentów po skałkach i korzeniach.

Zaczynamy podejściami na Wierchliczkę (966m n.p.m.), Przełęcz pod Wysoką (970m n.p.m.), a później górną cześć Polany pod Wysoką (935m n.p.m.). Samą Wysoką – najwyższy szczyt Pienin (1050m n.p.m.) trasa biegu omija. Stąd już rzut beretem do ostatniego punktu odżywczego w Schronisku pod Durbaszką (850m n.p.m.). Przez punkt przebiegam bez zatrzymywania się, został mi praktycznie cały bidon wody – na ostatnie 9km spokojnie wystarczy.

Widoki są przepiękne. Na horyzoncie widać jeszcze ośnieżone szczyty Tatr, przede mną panorama na Pieniny Właściwe i charakterystyczne Trzy Korony. Po prawej widzę wieże widokową na Lubaniu i pasmo Radziejowej, a więc miejsca przez które biegłem jeszcze dziś z rana – z tego miejsca nawet na mnie dystans ten robi wrażenie. Jeszcze ostatni mocniejsze podejście i wchodzę na szczyt Wysokiego Wierchu (898m n.p.m.). Widoki zapierają dech w piersiach. Byłem tu już wielokrotnie, ale za każdym razem moja reakcja jest taka sama. Mocno „pachnie już metą”. Zbieg, krótki fragment przez las, jeszcze dwa-trzy techniczne miejsca po skałkach (jedno poręczowane liną, całe szczęście krótkie) i jestem na Przełęczy pod Szafranówką (630m n.p.m.). Wyraźnie słyszę już głosy miasteczka biegowego w Szczawnicy. Zbieg na metę prowadzi nieoznakowanym szlakiem turystycznym po dosyć ubłoconej ścieżce. Znowu jest bardzo ślisko, więc uważam pod nogi – głupio by było złapać kontuzję kilometr przed końcem.

Wybiegam do Szczawnicy z uśmiechem na twarzy. Pełno kibiców, oklaski, dzwonki, doping. Atmosfera jest niesamowita. Przekraczam linię mety z czasem 20h27min, zmęczony i bardzo zadowolony. Jeszcze pamiątkowy medal i fotka, oddaję chip i trackera. To był doskonały bieg! Coś czuję, że wrócę tu za rok po raz piąty.

Miejsce: 20
Miejsce w M40: 11
Miejsce wśród mężczyzn: 20

Strona biegu: Pieniny Ultra-Trail® – Co za Góry! Co za Przygoda!


Opublikowano

w

przez