Noc nie mija nam zbyt przyjemnie. Wiatr i padający śnieg zmuszają do szukania optymalnego ustawienia w bivy. Pomimo ogrzewaczy chemicznych oraz kilku warstw ubrań – w tym puchówki, nie jest mi nazbyt ciepło. Gdy dzwoni budzik, jest już zupełnie jasno. Celowo opóźniliśmy godzinę startu, tak aby do schroniska na Kudłaczach dotrzeć przed godziną 9.
Wokoło jest zupełnie biało. Aura nie zachęca do wyjścia z ciepłego śpiwora. W szybkim tempie zwijamy obóz – aby jak najprędzej wyruszyć… i się zagrzać. Ogrzewacze chemiczne, których używaliśmy w nocy, wciąż dają sporo ciepła – teraz wkładamy je w rękawiczki, co znacząco poprawia komfort. Temperatura oscyluje w granicy -5 stopni. Warunki są diametralnie inne niż dzień wcześniej. Ruszaliśmy wiosną, będziemy kończyć zimą.

Pierwsze kilometry idą dosyć szybko, pomimo mocnego wiatru i sypiącego śniegu. Do schroniska na Kudłaczach docieramy po niecałej godzinie. Tam, pijemy kawę i jemy lekkie śniadanie – jajecznica na boczku. Nie śpieszymy się – chłopaki jeszcze spali gdy opuszczaliśmy wiatę. W tych warunkach nie sądzę, żeby mieli jakiekolwiek szanse. Wychodzimy ze schroniska i w żwawym tempie zbliżamy się do najwyższego szczytu pasma – Lubomira. Czeka nas teraz długi zbieg do Jaworzyc. Jest bardzo ślisko. Błoto zmieszane ze śniegiem całkowicie przykrywa drogę. Nie widać gdzie stawiać kolejne kroki. Tempo mocno nam spada ale morale dopisuje. Po kolejnym asfaltowym odcinku wracam do lasu i podchodzimy dosyć stromym kawałkiem na Wierzbanowską Górę. Następnie, pofałdowanym odcinkiem zbiegamy do Kasiny Wielkiej.
Tutaj czeka na nas bardzo mało przyjemny asfaltowy odcinek – tym razem po dosyć ruchliwej drodze, bez chodnika. Słońce znika za chmurami, a na otwartej przestrzeni wiatr wysysa z nas dużą ilość ciepła. Z ulgą skręcamy w prawo w stronę przedostatniego szczytu – Lubogoszczy. Na sporym zmęczeniu rozpoczynamy wymagające podejście. Jest bardzo ślisko. Nie jesteśmy przygotowaniu na zimowe warunki – nie mamy raczków – i tylko kije trekkingowe ratują sytuację. Trzeba przyznać, że ta góra dała nam w kość! Po dotarciu na szczyt, czeka nas trochę odpoczynku w postaci dosyć płaskiego zbiegu przez Lubogoszcz Zachodni. Następnie szlak zaczyna być coraz bardziej stromy, co skutkuje kolejnym spowolnieniem. Wypadamy z lasu i błotnistą drogą przez pola docieramy do kolejnego utwardzonego odcinka. Tutaj dostajemy informację od chłopaków, że ci z powodu niebezpiecznych warunków na trasie oraz uszkodzonego sprzętu są zmuszeni odpuścić. Myślę, że to bardzo dobra decyzja przypominając sobie mocno wyślizgane podejście na Lubogoszcz.

Zostajemy na szlaku sami – przed nami już tylko jeden szczyt, za to najbardziej wymagający – Luboń Wielki. Rezygnujemy z przystanku w Mszanie Dolnej i lecimy w stronę przełęczy Glisne. Kolejny bardzo długi i mało przyjemny asfaltowy odcinek. Nic do zapamiętania, a może to zmęczenie i zimno potęguję chęć jak najszybszego zakończenia projektu? Z ulgą docieramy do granicy lasu, pozwalającej nam schować się przed lodowatym wiatrem. Góra od razu wita nas stromym zboczem. Na domiar złego, jest ono pokryte wyślizganą mieszanką śniegu i lodu. Bardzo ostrożnie, opierając się głównie na kijach podchodzimy do góry. Wewnętrznie czuję, że robimy głupotę – warunki wymagają sprzętu, którego nie mamy. Po mocno dłużącym się kilometrze, ze średnim nachyleniem w okolicach 30%, docieramy do wypłaszczenia. Stąd, już tylko rzut kamieniem do schroniska i upragnionej, czerwonej kropki kończącej szlak.

Robimy pamiątkowe zdjęcia i na chwilę wstępujemy do schroniska ustalając, że zbiegniemy do Rabki – mniej wymagającą trasą, gdzie czeka na nas Asia.
Podsumowując, projekt wyścigu z rowerzystami na trasie MSB był bardzo ciekawy. Niepewności co do wyniku mógł dodać wymóg dźwigania ze sobą całego sprzętu potrzebnego na biwak w temperaturze poniżej zera. Szacuję, że plecak ważył koło 6kg brutto. Na biwaku spędziliśmy około 10 godzin, czas ruchu to około 23 godzin. Zważywszy na warunki na trasie i charakter wyrypy, uważam to za świetny wynik. Trzeba zacząć myśleć o rewanżu…