GSB – dzień 6 – Beskid Żywiecki

3 października 2024

3:30 podbudka, nawet w Wołosatem nas tak wcześnie nie budzili. Dzień szósty, pierwszy bez Młodego. Wstaję tak z rana, celowo. Dziś co prawda tylko 65km, natomiast +3500m pod góre – prawie tyle co w Bieszczadach, na dystansie o 30km krótszym, zapowiada się dużo podchodznia. No i Babia Góra…

Wybiegam o 4:00, ćma totalna. Jordanów śpi, po prawdzie ja jeszcze też. Nawet nie wiem którędy biegnę i co mijam, lecę „ślepo” na tracka. Bystra Podhalańska, wbiegam do lasu, długi kawałek po drodze gospodarczej o niewielkim nachyleniu, no i w końcu skręcam w lewo, „w góry”.

Piewrwsze podejśće na Cupel i dalej na Przełęcz Malinowe (834m n.p.m.) to 260m pod górę. Teoretycznie powinno mnie obudzić, ale jest wręcz przeciwnie. Świt nie chce nadejść. Co jakiś czas zerkam na zegarek, ale dystans wzrasta bardzo powoli. Ja ziewam i marzę o kawie. Słońce gdzieś tam powoli wschodzi, ale w lesie panuje gęsta mgła i dalej jest ciemno. Zaplanowałem śniadanie oraz właśnie kawę w Schornisku PTTK na Hali Krupowej… cóż plany planami, a życie życiem.

Na Kucałowej Przełęczy (1148m n.p.m) odbijam z GSB na czarny szlak do schroniska. To tylko kilkaset metrów. Dobiegam do schroniska, ale ono zamknięte. Pukam, Pani gospodni otwiera i mówi, że „ma grupę zorganizowaną, schrornisko jest pełne, śniadanie dostanę najwcześniej za godzinę”… po czym zamyka mi drzwi przed nosem. Z tego co się orientowałem, to jest jednak schronisko nie hotel górski. No to tyle po kawie. Bez śniadania, spokojnie polecę dalej, ale bez kawy? Według szlakowskazów na Krowiarki: 2h45 + Babią: 2h30 + Markowe Szczawiny: 1h15 – razem 6h30 do najbliższego schroniska. Nawet moim tempem kawę wypiję dopiero za około 3h. Trochę przeklinam pod nosem, ale coż zrobić, lecę dalej. Mimo wszysktko, zaistniała sytauacja podniosła mi lekko ciśnienie i zadziałała jak kofeina.

Podchodzę na Policę (1369m n.p.m.), i z daleka słyszę rozmowę. Dwóch gości zbiega ze szczytu i leci w moim kierunku. Poznaję ich z daleka. To panowie: Bartosz Gorczyca i Roman Ficek. Elita polskiej (i europejskiej) sceny ultra. Zatrzymuję ich na chwilę, wymieniamy pozdrowienia i robię sobie pamiątkowy filmik z mistrzami. Gdybym jadł śnaidanie w schronisku, to bym ich nie spotkał – jak widać, nie ma tego złego…

Bartosz Gorycza biegł GSB w trybie z supportem z zamiarem pobicia rekordu Kamila Leśniaka z 2023 roku.
Plan Bartka zakładał ukończenie całej trasy w czasie poniżej 92h.
Niestety kontuzja pokrzyżowała te plany i Bartek musiał zakończyć wyzwanie w Smereku, zostało mu zaledwie 50km.

Odcinek z Policy na Krowiarki mija mi szybciutko. Biegę z „bananem” na twarzy, cały czas ciesząc się ze spotkania ultrasów. Przy wejściu do Babiogórskiego Parku Narodowego przybijam pieczątkę i kupuję bilet. Pomimo czwartku i zdecydowanie niewidokowej pogody, turystów jets sporo. Czerwony szlak „z Krowiarek”, to zdecydowanie najprostyszy wariant wejścia na Babią Góre, niby +700m pod górę, ale idzie mi dosyć szybko, ani się obejrzałem i byłem w połowie wspinaczki – na Sokolicy.

Sokolica, 1367m n.p.m.

Tutaj założyłem dresy i kurtkę, gdyż wiatr zaczął wiać zdecydowanie silniej – zrobiło się odczuwalnie chłodniej. Od Sokolicy szlak się zdecydowanie wypłaszcza, wychodzę z lasu, więc zakładałem, że będzie jeszcze chłodniej. Jeszcze kilkanaście minut i melduję się na szczycie. Najwyższy punkt GSB. Z Babią Górą jest jak z Kasprowym – tutaj zawsze są ludzie. Pogoda / niepogoda, weekend / środek tygodnia, wschód / zachód słońca – zawsze pełno ludzi. Nie inaczej było i tym razem.

Robię kilka zdjęć, ale raczej pro forma, gdyż widoków praktycznie brak i szybko zbiegam na Przełęcz Brona (1408m n.p.m.) Skały są w miare suche i nie ma oblodzenia, więc poruszam się sprawnie i dosyć szybko melduję się w Schronisku PTTK w Markowych Szczawinach (1180m np.m.).

W końcu upragniona kawa. Zaraz później wjeżdzają: kwaśnica, schabowy, i piwko (zero). Tym razem nie spieszę się, czas mam dobry, a ostatnim razem (na Turbaczu), po jedzeniu w pośpiechu miałem paskudną zgagę. Uzupełniam picie w bidonach, piję drugą kawę i opuszczam schronisko.

Szlakowskaz podaje czas 8h na Halę Miziową, mój plan minimum to 4h. Z Markowych Szczawin na Przełęcz Glinne jets niecałe 19km i tylko +574m – w miarę biegowy fragemnt. Zaraz za Przełęczą Jałowiecką (993m n.p.m.) opuczam Babiogórski Park Narodowy. Od tej pory, aż na Glinne będę się poruszał wzdłuż garnicy Polsko-Słowackiej. Idzie mi dosyć sprawnie, szlak się nie nuży – wizyta w schornisku zdecycowanie poprawiła mi nastrój. W lesie cały czas mglisto.

Gdzieś w okolicach Mędralowej (1169m n.p.m.)

Dobiegam na Przełęcz Glinne (804m n.p.m.) i zaczynam się wspinać na zbocza Pilska. Na sam szczyt Pilska GSB nie prowadzi, co mnie tym razem mocno cieszy. Oszczędza mi to 300m stromego podejścia i zejścia. Na Hali Miziowej (1274 m n.p.m.) melduje się kilka minut przed 18:00. Widzę, że jak się nie sprężę, to na Rysiance zamkną mi bufet (19:00), więc zakłądam tylko czołówkę i szybko biegnę dalej. Zmrok zapada szybko i dodatkowo pojawia się bardzo gęsta mgła – tym gęstsza im bliżej Rysianki jestem. Biegnę cały czas licząc na ciepłą kolację w schornisku. Robi się takie mleko, że światło z czołówki zaczyna bardziej przeszkadzać niż pomagać. Błotniste kałuże w rezerwacie „Pod Rysianką” zaliczam chyba wszyskie i do schroniska docieram pięknie ubrudzony. 18:51, do zakmnięcia kuchni zostało mi 9 min.

Nie pamiętam już którego dnia, ale wpadł nam z Młodym ambitny pomysł. Zakładał zmianę planów ad-hoc i przbiegnięcie całego Beskidu Żywieckiego w dniu #6. W ten sposób, na dzień #7 startowalibyśmy z Węgierskiej Górki i mieli już tylko Beskid Śląski. Nawet jeszcze to rozważałem, bo czas był bardzo dobry, a na Bookingu było sporo noclegów w Węgierskiej Górce, ale mgła, która spowiła góry, wybiła mi ten pomysł z głowy dosyć szybko.

Z czołówką nic nie widać, bez czołówki również

W Schronisku PTTK na Hali Rysiance (1290m n.p.m.) załapałem się na dwie ostanie miski żurku – to jedyne co ciepłego zostało na piecu. Dziś nie odmiawiam sobie piwa, tym razem normalnego. Jestem jedynym gościem, oprócz gospodarza w schronisku nie ma więcej ludzi. Za oknem mgła totalna. Nie powiem, kimat jest niezły. Odbieram pościel i idę do pokoju. Jeszcze szybki prysznic, woda była ciepła… ale chyba w południe. Za to w pokoju nagrzane konkretnie. Zdzwaniam się jeszcze z Młodym i ustalamy, że jutro dołączy do mnie gdzieś na trasie w Beskidzie Śląskim. Przezornie do pokoju wiąłem jeszcze drugie piwo, które popijam szykując się na ostatni dzień przygody. Ustawiam budzik na 4:30 i kładę się spać. Czas powoli zawijać tą imprezę…

Piotr:

W nocy nie mogę spać. Serce rwie się z powrotem na trasę. Ciągle zadaje sobie pytania, czy dobrze zrobiłem odpuszczając? A może tylko przesadziłem i noga pozwoliła by się poruszać po dłuższym odpoczynku. Mam różne pomysły na powrót. W pewnym momencie już się pakowałem i szykowałem na całość trasy ostatniego dnia, jednak dwa szybkie przejścia po schodach szybko sprowadziły mnie na ziemię. Nic z tego nie będzie – tym razem mogę nie mieć szczęścia i zamiast z drogi asfaltowej, ściągać mnie będzie GOPR z jakiegoś szczytu. Planuję, że kolejnego dnia wyruszę z Ustronia w stronę Krzema i spotkamy się gdzieś na trasie. Serce krwawi, jednak emocje powoli schną i przypomina mi się zdanie Łukasza Supergana, które mocno zapadło mi w pamięci, Leciało to mniej więcej tak: „Na szczycie nie ma nic” – w kontekście, że dużo bardziej wartościowe jest przebywanie drogi, a nie osiągnięcie celu. Chociaż ten, smakuje tak dobrze.

Dzień 6: 65km +3386/2619m

Razem 442km +17156/16612m


Opublikowano

w

przez