Jak przed każdymi zawodami emocje rosną wraz ze zbliżającą się datą startu. U mnie zawsze wiąże się to z poddenerwowaniem i zirytowaniem. Trzeba przyznać, łatwy w obsłudze wtedy nie jestem. Tym razem nie było inaczej.
Wszystko było już dograne – noclegi, plan, ekwipunek i transport. Jednak już na dwa dni przed wyjazdem los wystawił na próbę nasze plany. Niestety, Waldiemu przytrafił się incydent na rowerze, który spowodował kontuzję barku, a w rezultacie brak możliwości prowadzenia auta – na szczęście jak się potem okazało tylko na kilka dni. Dowiedziawszy się o tym zaczęliśmy na szybko szukać alternatywy. Łatwe to nie było. Połączeń do Wołosatego jest jak na lekarstwo, a i żadna firma wypożyczająca auta nie pozwala zostawić tam samochodu na parkingu. Z pomocą przyszedł Padre, który zaproponował że dowiezie nas w Bieszczady „Orzełem” – stokrotne dzięki!
Spotkaliśmy się w Rzeszowie przy dworcu – mieliśmy i idealny timing, zaraz po wyjściu z pociągu, minąłem chłopaków na przejściu dla pieszych gdy ci szukali parkingu. Zaopatrzeni w kilka piw ruszyliśmy w Bieszczady.
Piękne, dzikie i na skraju „świata”.
Po drodze wstąpiliśmy jeszcze do lubianej przez nas restauracji „Paweł, nie całkiem święty” na tłustą kolację po której zostało nam jeszcze trochę kilometrów do noclegu, gdzie dojechaliśmy około 22.

Przygotowujemy wszystko na następny dzień, pakujemy rzeczy i ubrania które zostawimy Padremu i nastawiamy budzik na godzinę 2:50, cel to wyruszyć o 4:00. Cały przygotowany ekwipunek jest zapakowany w plecakach. Prognozy pogody kręcą, zapowiadany jest deszcz, jednak nie jesteśmy pewni gdzie i o której nas złapie.
Pomimo podekscytowania i napięcia, zmęczenie i piwo robią swoje… zasypiam dosyć szybko, z resztą jak zawsze. W głowie kotłują się różne myśli. Ponad wszystko wybija się jakieś niedowierzanie… czyli wszystko się udało i tutaj jesteśmy. Naprawdę.
Czas spać.